giovedì 30 gennaio 2014

ZAN I ZOD



To było w Lizbonie, kilka lat temu. Ta szkatułka, w sposób nieprzewidziany wyskoczyła pewnego słonecznego poranka przy okazji rozmowy z nieznajomym starszym dżentelmenem, z którym siedziałam przy stoliku kawiarni Botanico.
Poznaliśmy się chwilę wcześniej, w sposób dość przypadkowy - przyszłam mu z pomocą odsprzedając żeton telefoniczny, prawie rozczulona jego całkowitym, infantylnym zagubieniem i pewnymi spojrzeniami - raz ironicznymi, raz wyrażającymi bezsilność - w których manifestował się swoisty rodzaj nieprzystosowania do świata. Po czym, on zechciał się przedstawić i podziękować mi zapraszając na herbatę. Jego grzeczność i moja ciekawość kazały mi przyjąć zaproszenie. Nazywał się Sidonio do Amaral. Dowiedziałam się, że był ekspertem od starożytnych języków bliskowschodnich, znawcą nauk ezoterycznych i astrologii, jak również - to zrozumiałam później - pitagoryjczykiem i różokrzyżowcem.
O szkatułce napomknął mówiąc o parku, do którego zaprowadził mnie by zademonstrować pewien szczególny symboliczny aspekt - jakby jego sekretną funkcją miało być ujawnianie reguł, które pozwolą osiągnąć znajomość innych reguł, pozwalających zrozumieć zasady tajemnego porządku naturalnego, kierującego się prawami harmonii i piękna ważnymi tak dla nieba, jak i dla ziemi. Tak więc ogród stanowił egzemplifikację, metaforę odtworzoną z kolei w jakimś równaniu, w jakimś astrolabium lub w jakiejś szkatułce katoptrycznej.
O istnieniu tej ostatniej przeczytałam już kiedyś. Wymyślił ją Johanes Zan - kanonik z Erfurtu i opisał jej działanie w traktacie Oculus Artificialis wydanym w 1685 roku. Jego szkatułka była prototypem tych przedmiotów, które poczynając od tamtego momentu, tak bardzo i przez długie lata bawiły królów całej Europy. Meble i pudła magiczne w których tym, co patrzyli do środka poprzez specjalne okienka, ukazywały się niesamowite widoki cudownych ogrodów, miast i baśniowych skarbów. Niestety poza kilkoma ilustracjami nie udało mi się ani w Niemczech, ani w Holandii, ani nawet w Paryżu zdobyć żadnych konkretnych informacji dotyczących tego genialnego wynalazku kanonika Zana. Byłam zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, że szkatułka znajduje się właśnie w Lizbonie. W domu markiza Do Amaral. Nie omieszkałam sprowokować zaproszenia.
Poszłam odwiedzić go chyba po dwóch dniach. Wchodząc do jego mieszkania od razu zwróciłam uwagę na mnogość małych form - jak gdyby rzeźb zagnieżdżonych między sprzętami domowymi, między przedmiotami użytkowymi i ozdobnymi,  na meblach oraz na posadzce. Były to fragmenty roślin lub minerałów - można powiedzieć - wybrane w oparciu o ich właściwości, na przykład: połysk, blask lub chropowatość powierzchni i ułożone zgodnie z jakimś kryterium, które kazało mi myśleć o jakimś skomplikowanym wyliczeniu pozwalającym wykreślić mapę, kto wie jakiego zakątka wszechświata.
Mieszkanie było jak gdyby hermetycznym laboratorium symulacji, makietą kosmiczną, planetarium. Dowiedziałam się od pana domu, że to dziwne przedstawienie jest systemem znaków i punktów odniesienia, alfabetem rytualnym, którym można się posłużyć, by odczytać reguły rządzące obrotami ciał niebieskich i zmianami pór roku, zrozumieć wpływ niebios na kaprysy pogody lub na oddech ziemi, a nawet - zmierzyć siłę oddziaływania księżyca na wodę w studni albo na łzę płynącą po policzku dziecka.  
Natomiast pokój, w którym przechowywana była szkatułka katoptryczna był prawie pusty. Tylko po środku, niska kolumienka z czarnego marmuru podtrzymywała pewien przedmiot umieszczony na obrotowym, drewnianym blacie wokół którego stało sześć jednakowych krzeseł. Przedmiot był sześciobocznym pudełkiem wykonanym z rzadkiego korzenia, a jego ścianki zastępowały matowe szybki. Pokrywa, zamontowana na ozdobnym sworzniu i wyposażona w sześć  wizjerów rozmieszczonych symetrycznie, była lekko uniesiona i unieruchomiona, tak więc nie uczestniczyła w obrotach drewnianego talerza. Spektakl rozgrywający się we wnętrzu mogło oglądać jednocześnie sześć osób. Patrząc poprzez wizjer każda z nich obserwowała to, co szkatułka prezentowała w swoich sześciu przegródkach, obracając się. Do Amaral wskazał mi jedno z krzeseł i również ja zabrałam się do oglądania.
Patrzyłam jak przesuwają się, wyolbrzymione dzięki grze luster, które nadawały głębię obrazom i powiększały tak, że każda z przegródek wydawała się być wielka jak samo pudełko, fantastyczne obrazy namalowane na szklanych ściankach, przez które sączyło się miękkie światło pokoju. Bajkowe pejzaże i ogrody świecące oczkami małych akwenów i iskrzące się od wielobarwnych klombów zaprojektowanych według zasad najwyższej perfekcji geometrycznej. Stawy i jeziorka przybrały formy kanciaste i owalne, i niczym drogocenne kamienie były obwiedzione girlandami bukszpanu misternie wyprofilowanego; alejki, ścieżki, drzewne tunele i rozległe trawniki harmonizowały ze sobą jak elementy architektoniczne. W roślinności, precyzyjna ręka ogrodnika wyrzeźbiła łuki, stożki, piramidy i kule, ozdabiając pnie tak, że wydawały się być marmurowymi cokołami pomników. Umysł wynalazcy zamknął w szkatułce bogactwo natury zgodnie z kryterium jej naturalnej abstrakcyjności i nadał jej metodologię euklidejską. Nic tutaj nie zostało pozostawione kaprysom wiatru albo roztargnieniu stwórcy. Żaden kwiat, żaden liść, żadne źdźbło trawy. Motywy roślinne przeplatały się w geometrycznym porządku ze ścieżkami wysypanymi białym, drobnym żwirem, te przecinając się wykreślał linie i krzywizny zielonych pól nadając im kontury. Wydawało się również, że i woda, i chmury płynęły w tempie wykalkulowanym...                   

Do Amaral, tuż przed moim wyjściem, na pamiątkę naszego spotkania podarował mi pewien prezent: manuskrypt przekładu z aramejskiego, historii już prawie całkiem zapomnianej. Była to historia genezy Zodiaku przekazywana z pokolenia na pokolenie jako antyczna legenda chaldejska o Zodzie, podróżniku:

„Zod przebywał na piechotę wielkie odległości. W każdym miejscu, do jakiego dotarł umiał rozszyfrować pozycję w jakiej się znajduje względem ziemi i nieba, obserwując znaki, które pojawiały się na jego drodze. I tak, ucieczka skorpiona w stronę rozłamu skalnego wyznaczała mu odległość jaka dzieliła go od pustyni, a podwójna tęcza wskazywała brzeg wodopoju, do którego zbliżyło się stado dzikiej zwierzyny by ugasić pragnienie. Dwa bliźniaki, synowie pastora, gestem jakim pokazywali ryby niesione w koszu, dawali do zrozumienia, że lew po drugiej stronie rzeki oddalił się o pół obrotu księżyca od doliny węża. A wianek ślicznej panny chcącej napełnić dzbany przy strumieniu, oznajmił mu bliskość szlaku prowadzącego karawany aż do dwunastu wież, z których łucznicy strzegli bram miasta Ur.     
Pewnej nocy jednak, siedząc przy ognisku Beduinów wędrowców, którzy opowiadali o jarmarkach z namiotami wypełnionymi zamorskim zielem, dywanami i grzebieniami z kości oraz o osadach, gdzie waży się daktyle i sól, i gdzie miesza się pastę z miodu i liści przynoszących zapomnienie, Zod został zauroczony przez kryształową kulę, która wieńczyła pierścień tego, co był wodzem tamtych ludzi. Podróżnik zaczął się przyglądać klejnotowi i dostrzegł, że była to kropla białej żywicy, przezroczysta jak łza.    
Wpatrując się intensywnie w małą sferę, Zod poczuł nagle, że jest wciągany w jej środek i wydało mu się, że stał się jej częścią. Znalazł się we wnętrzu kuli transparentnej, świetlistej i pojął ogrom wszechświata, który nosił w sobie, w każdej kropli krwi i w każdym kawałku kości. Każda najmniejsza część jego ciała, teraz wydawała mu się wielka jak system słoneczny złożony ze światów w ruchu, zamieszkałych przez inne cywilizacje i kierowanych przez nieznane inteligencje. Światy zamieszkałe przez istoty myślące, złożone z kolei z jeszcze innych wszechświatów, w których każda najmniejsza cząstka była jak świat Ziemian.     
Później Zod podniósł głowę i spojrzał w niebo. Przez krystaliczne ścianki, lekko zamglone od powietrza rozgrzanego przez ognisko Beduinów, wnikały świetlne sygnały energii odległych, sygnały wszystkich księżyców jakie jego oczy mogły odkryć. Ale dla niego już było jasne, że nieskończona kopuła przestrzeni wystarczała zaledwie by zapełnić miejsce ziarnka maku, kropli deszczu, ziarenka piasku porwanego przez wiatr.   
Zod odczuł niczym dreszcz pewność, że dotarł, po tylu niekończących się podróżach, w środek nieskończoności.”


Agnieszka Zakrzewicz, styczeń 1997

Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi...


„Proszę mi wybaczyć” - zaczął nieznajomy. Mówił z cudzoziemskim akcentem, ale słów nie kaleczył - „że nie będąc znajomym, ośmielam się...” i wskazał na miejsce obok mnie.
„Oczywiście” - przesunęłam się na ławce zaskoczona.
Nieznajomy usiadł, a może raczej - przycupnął i znieruchomiały patrzył najpierw na czubki własnych butów, a później na korony drzew rosnących nieopodal.
„Jaki piękny dzień” - powiedział i poprawił szary beret - „o proszę spojrzeć jak rumieni się woda pieszczona przez promienie słońca” i wskazał palcem na staw. Potem uśmiechnął się.
Jego krzywe usta przybrały formę nieregularnego trójkąta odsłaniając zęby przetykane gęsto platynowymi koronkami. Oczy były dziwne. Patrzyły tak przenikliwie, że nie wytrzymałam i opuściłam wzrok. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie niebywałą nieprawidłowość w jego wyglądzie: prawe oko było czarne, a lewe - zielone. 
„Pani pisze” - stwierdził.
„Nie, nie musi pani pytać - odpowiem od razu: ma pani piękne zadbane dłonie i smukłe palce, tak jakby grała na pianinie lub stukała w komputerową klawiaturę. I jeszcze to małe zgrubienie serdecznego palca prawej dłoni od strony lewej. Takie zgrubienie powstaje gdy często opiera się twardy przedmiot na tym miejscu - tak jak podczas trzymania pióra albo ołówka. Oczywiście mogłaby pani również rysować... ale pani pisze” i zachichotał jak wariat, a potem raz jeszcze przeszył mnie wzrokiem.
„O! Zaniepokoiłem panią” - powiedział - „ale proszę mi wierzyć nie jestem ani detektywem, ani tym bardziej złym człowiekiem. Ja po prostu lubię rozmawiać. Niech pani mnie posłucha: słowa były niegdyś czarami...” - nachylił się w moim kierunku i położył mi rękę na kolanie - „i do dziś zachowały coś ze swej czarodziejskiej mocy...” - wyprostował się nie wycofując jednak ręki, zamilkł i miał przy tym minę tak poważną, jakby to, co ma za chwilę wypowiedzieć było wielką tajemnicą - „Słowa są zaklęciami. Słowami może człowiek człowieka uszczęśliwić lub doprowadzić do rozpaczy. Słowami nauczyciel przenosi na uczniów swoją wiedzę, słowami mówca porywa słuchaczy - decyduje o ich sądach i rozstrzygnięciach. Słowa wywołują afekty i wywołują wojny. Zostały wymyślone po to, żeby ludzie mogli na siebie wpływać” - zawahał się - „cieszyć się sobą...”
Znów zapatrzył się na korony drzew, cofnął rękę z mojej nogi, gładząc moje udo przy okazji i z lewej kieszeni swojej szarej marynarki wyciągnął papierosy. Zapalił jednego. Spojrzał raz jeszcze na moje dłonie.
„Ale pani pisze?”
Przytaknęłam.
„Geniusz na pierwszy rzut oka odkrywa prawdę, a prawda - jak powiada Pismo Święte - jest silniejsza od cara...” - podjął, zapominając o tym co mówił poprzednio. Zaciągnął się i wypuścił przez nos kłęby siwego dymu.- „Kim jest geniusz? Geniusz to artysta. Artysta mistrz” - ostatnie słowo wypowiedział z namaszczeniem i zachichotał znowu.
„Mistrz niesie ludziom prawdę. Do tego został powołany. Prawdę o swoim widzeniu świata. On postrzega ludzi, ich cierpienia, smutki, rozpacz, radości, namiętności, ekstazy. Ale sam nie żyje w świecie realnym” - wciągnął dym głęboko w płuca i obrzucił mnie spojrzeniem pogodnym, pełnym wewnętrznej, wręcz hedonistycznej satysfakcji - „Życie w normalnej codzienności szkodzi. Poddanie się normalności  uniemożliwia spełnienie powołania i zaznanie szczęścia. Mistrz tworzy swój świat, w którym żyje na tej planecie w oderwaniu i swoistej spójności ze światem zewnętrznym. Nie jest to świat zmyślony. On po prostu tworzy trzeci wymiar” - znów kłęby dymu wydobyły się z jego nosa - „Wie pani, on ma w sobie coś z Boga. Jest współczesną swojemu czasowi wersją wędrownego filozofa-męczennika, który wyrusza z Bettage by głosić dobrą nowinę. Przed nim podąża gorejący słup pyłu: Charyzma.
Czasami jednak zdarza się, że niektórym z tych co wyruszyli z Bettage zabraknie tej wewnętrznej siły jaką posiadał Nazarejczyk, zwątpią i spalą rękopisy... Sprzeniewierzą się swemu powołaniu, zdradzą je i staną się jak Juda. A wtedy tylko sznur, szarość świtu i gałąź...”
Uśmiechnął się kwaśno wyszczerzając swoje platynowe koronki.
„Ależ proszę się nie bać!” - kontynuował ubawiony widząc jak rośnie moje zaniepokojenie - „Nie jestem szaleńcem. Wyjawię pani jeszcze jedną tajemnicę: to nie prawda, że rękopisy palą się do końca. Wątpiący, zdruzgotani, ci, którzy błądzili i przepadli mają zawsze swoich kontynuatorów. Mistrzowi pozostaje życie wieczne - taka jest jego nagroda i taka kara - to Juda, obok marnoty egzystencji pozna inną formę istnienia - zmartwychwstanie w bliźnich.”
Nieznajomy odgasił papierosa. Popatrzył badawczo w moją twarz, chcąc sprawdzić jakie wrażenie wywarły jego słowa. Oko prawe, czarne patrzyło ze srogością nauczyciela, lewe - zielone, śmiało się szyderczo.
„Ja nie głoszę Ewangelii.” - zgrymasił usta ironicznie - „Ja jestem tylko akuszerem. O! Proszę spojrzeć na tamten brzeg stawu, na ławce siedzi dwóch mężczyzn. Widzi pani? Jeden mniejszy, ciemnowłosy, łysawy, w ciemnych okularach, ubrany w letni szary garnitur, kapelusz trzyma w ręku. Drugi jest młodszy, rudawy, kudłaty, barczysty w kraciastej cyklistówce zsuniętej na oczy i w kraciastej koszuli. Muszę już iść, jestem im potrzebny. Zaraz jednego z nich przejedzie tramwaj i odetnie mu głowę.” 
Wstał, ukłonił się i na odchodnym dodał: „Proszę pamiętać: diabeł i szaleniec wiedzą wszystko” i oddalił się alejką wiodącą na drugą stronę stawu, wymachując czarną laseczką z rączką w kształcie pudla, która nie wiadomo jak znalazła się nagle w jego ręku.  



Agnieszka Zakrzewicz - jesień 1996/maj 1997